Do położonego nad malowniczym jeziorem miasteczka Lago przybywa samotny nieznajomy (Clint Eastwood). Na dzień dobry zabija trzech lokalnych zadymiarzy i gwałci w stodole agresywną cichodajkę. W mieście wybucha panika. Trzej zamordowani byli ochroniarzami wynajętymi do obrony mieszkańców przed trzema innymi bandziorami, których władze Lago wpakowały kiedyś nieuczciwie do mamra, z którego ponoć właśnie wyszli. Obcy nieoczekiwanie proponuje pomoc, ale stawia swoje warunki, na które wszyscy przystają z entuzjazmem. Nawet nie podejrzewają, w jaki gnój się właśnie wpakowali. Euforycznie przyjęty pierwszy western w reżyserii Clinta to bolesny zastrzyk włoszczyzny prosto w żyłę tradycyjnego, amerykańskiego gatunku. Są pomysły z Django The Bastard (1969) Sergia Garrone, ale najbardziej liczy się upiornie groteskowy klimat całości. Skrzeczący starozakonny karzeł w roli zastępcy szeryfa, długie flashbacki z masakrowanym bykowcami nieszczęśnikiem, obrońca prawa jako seksualny predator i prawdopodobnie dybuk a nie człowiek, miasto pomalowane na czerwono aż po kominy i HELL na drogowskazie... czegoś takiego tu jeszcze nie grali. Nasuwa się również pewna fundamentalna różnica między westernem klasycznym, a spaghetti: w tym ostatnim ofiara wcale nie musi zasługiwać na litość. Mieszkańcy Lago dostali takiego obrońcę, na jakiego sobie w pocie czoła zapracowali. Jakieś wady? Niechlujnie wyreżyserowany (choć dobrze pomyślany) finałowy showdown, co trzeba Clintowi po męsku wypomnieć.