Rok 1719, plemię Komanczów staje do walki z Predatorem. Tylko tyle i aż tyle, nie ma tu co zbytnio filozofować. Fabuła prosta, a zakończenie przewidywalne, ale trzeba wiedzieć, ze jest to zaskakująco udany prequel serii o kosmicznym myśliwym. Nie widać tu sztuczności połączenia tak obcych sobie gatunków (co już jest wyczynem godnym pochwały), akcja rozwija się na tle niesamowitej, majestatycznej przyrody, niezła muzyka wprowadza w indiańsko-kosmiczny klimat, rozjuszony Predator szaleje na całego i w ogóle dzieje się dużo i dobrze aż do samego końca (oraz zadziwiająco brutalnie jak na Disneya, bo momentami oglądamy wręcz sceny gore). Główna bohaterka na medal! Młodziutka, bardzo wiarygodna aktorka (Amber Midthunder) zdecydowanie podołała ciężarowi wyzwania, choć oczywiście Prey nie zbliża się do klasyka z Arnoldem. Mimo to Weird West wzbogacił się o porządnego, godnego poznania reprezentanta. Tym bardziej, że przy odrobinie dobrej woli (oraz powstrzymaniu pokusy nadinterpretacji) dopatrzyć się można pewnej głębszej myśli natury ogólnej, która jest bardzo logicznie i umiejętnie wpleciona w fabułę filmu i w dodatku w pewnym stopniu nawiązuje do klasyki westernu (głównie scena z bizonami).