Jak wspomina Ernesto Gastaldi, jeden z autorów scenariusza I Am Sartana…, po premierze pierwszego filmu z tym bohaterem w tytule, jego popularność spowodowała duże zainteresowanie kolejnymi. Doszło nawet do sytuacji, w której dwóch producentów spotkało się w sądzie, nie mogąc dojść do porozumienia, który pierwszy użył owego imienia w swoim filmie (palma pierwszeństwa należy do Vittorio Salerno, który tak nazwał postać w scenariuszu Blood at Sundown Alberta Cardone). Minął rok od pierwszej części i na ekranach kin pojawiła się kontynuacja filmu Paroliniego, tym razem spod ręki doświadczonego Giuliano Carnimeo. W prologu widzimy napad na bank dokonany przez Sartanę… albo kogoś go przypominającego. Za głowę bandyty zostaje wyznaczona solidna kwota, łowcy nagród porzucają ciepłe domowe pielesze i ruszają na łów, zaś nasz bohater próbuje udowodnić swoją niewinność. W oczyszczeniu z zarzutów i znalezieniu prawdziwego sprawcy pomaga mu Buddy Ben (Frank Wolff). Jesteśmy świadkami kolejnych pojedynków między bounty hunterami a super szybkim Sartaną, na zmianę z pokazem karcianych sztuczek w wykonaniu rewolwerowca. W tle obserwujemy historię pechowego hazardzisty o ksywie Hot Dead (kapitalny Klaus Kinski), którego los również zetknie z Sartaną. Carnimeo stworzył dynamiczny western, z dobrze napisanymi postaciami drugoplanowymi oraz niezłymi dialogami, jeszcze ciekawszy od filmu Paroliniego. Znakomicie prezentuje się Garko, nadal pełen werwy, ironii i dystansu do swej postaci.